Natknęłam się swego czasu na stwierdzenie, iż kobieta potrafi
zrobić z niczego trzy rzeczy, mianowicie: kapelusz, sałatkę i scenę małżeńską. Na
wstępie dodam, że nie aspiruję do miana charyzmatycznej znawczyni sztuki
kulinarnej, umiejącej skutecznie trafić przez żołądek do serca. Daleko też mi do
hetery, która to usidlonemu sercu (i żołądkowi) mogłaby urozmaicać konsumpcję
gotowaniem karczemnych awantur. Dzisiejszy wpis nie będzie więc peanem nad
oszałamiającym smakiem dania przygotowanego naprędce z resztek zeskrobanych z najciemniejszych
zakamarków szafek kuchennych ani też popisem kreatywności w kwestii „o co by
się tu dziś pokłócić”. Niemniej z nieskrywaną przyjemnością skreślę kilka zdań
a propos nakryć głowy. Utylitarną wartość czapki omówię przy innej okazji – pod
lupę wezmę kapelusze i szale.
„Kapelusz z niczego” – wyrażenie to od razu przywodzi mi
na myśl zbiór zachwycających patentów na dodatki Hermèsa, które pozwalają
nauczyć się chustek, apaszek i szali. NAUCZYĆ SIĘ to w tym kontekście idealne
sformułowanie. Dopóki w Internecie nie natknęłam się na „Playtime with your Hermès carré” i „How to tie a square scarf” wydawało mi się, że szaliki czy chustki
można nosić na maksymalnie trzy sposoby. Całe szczęście zdjęcia otworzyły mi
oczy, zaś bogata kolekcja – jak się okazało – do tej pory niedostatecznie
wykorzystywanych apaszek aż prosiła się, by w oryginalny sposób wkomponować je
w strój. Szczególnie przypadły mi do gustu fantazyjne sposoby noszenia ich na
głowie. Na pierwszy ogień poszły zatem eksperymenty z szalami zaplątanymi wokół
głowy tak, by:
- poskromić niesforne kosmyki;
- szczelnie zakryć uszy w zimie;
- dodać pazura spokojnej stylizacji;
- zaakcentować i dopełnić wyrazistą stylizację.
Polecam dziewczynom odważnym i pewnym siebie. Tak
oczywisty dodatek w tak nieoczywistym wydaniu zawsze przyciąga spojrzenia.
Osoby, które nie lubią zanadto zwracać na siebie uwagę, mogą czuć się
niekomfortowo w sytuacji, gdy będą „skanowane” od żuchwy po czubek głowy ;)
Kapelusz nie jest już tak „kontrowersyjnym” dopełnieniem
stroju. Co prawda współcześnie budzi on skojarzenia szafiarskie i każda młoda
posiadaczka co najmniej dwóch kapeluszy potencjalnie uchodzi za naznaczoną piętnem
maniakalnego uwieczniania swoich stylizacji i dzielenia się nimi w blogosferze.
O ile często słyszy się pełne autokrytyki wyznania „Brzydko wyglądam w czapce”,
to raczej mało która kapeluszniczka stwierdzi „Nieładnie mi w kapeluszu”. Magia
kapelusza? A może to po prostu subiektywne przekonanie, że kapelusz zawsze
dodaje uroku. Zimowa czapka jest be, bo jej główne zadanie to ochrona przed
zimnem. Z kolei kapelusz to synonim elegancji, dobrego smaku, wyrafinowanego
gustu. Oczywiście o ile pasuje do ubrania, a przede wszystkim – do typu
sylwetki. Duże rondo może przytłoczyć drobną i filigranową. Z kolei kapelutek
zgrabny i niewielki, osobę o pełniejszych kształtach może jeszcze bardziej
„wyeksponować”.
Mam 4 kapelusze – co prawda obsesyjnie marzę o
sukcesywnym powiększaniu tego mikrozbioru, jednak rozsądek podpowiada – po co
ci więcej, skoro wciąż nosisz jeden i ten sam! Czarny filcowy kapelusz z
szerokim rondem to dodatek, który w moim przypadku sprawdza się przez znaczną
część roku. Towarzyszy mi podczas ciepłej zimy (gdy nie ma śniegu i słupek rtęci
wspina się powyżej 0 stopni), bezwietrznej jesieni (niestety ma tendencję do
unoszenia przez wiatr), i w czasie deszczowej wiosny (gdy nie chce mi się
taszczyć parasola). Czasami ujarzmiam rondo wpiętą broszką – wtedy z
premedytacją serwuję sobie look a la dostojny Napoleon, ewentualnie zawadiacki
pirat. Gdy zależy mi na bardziej tajemniczym wyglądzie i większej anonimowości
pozwalam rondu spokojnie opaść, zasłaniając oko. I zgodnie z panującym
powszechnie przekonaniem – na pewno w kapeluszu wyglądam świetnie! ;) Ale czy
faktycznie tak jest – musi wypowiedzieć się obiektywna ulica. ;)
Przed wszystkimi kreatywnymi użytkownikami
najrozmaitszych nakryć głowy, którzy zgodnie z myślą przemyconą w pierwszym
zdaniu z niczego potrafią zrobić prawdziwe dzieło sztuki - chapeau bas!